Tradycyjnie, jak co środę, zapraszamy do felietonu kibica Chrobrego Głogów. Tym razem o kilku tematach na czasie. O wywołującym gdzieniegdzie spore poruszenie racowisku na meczu z Odrą, reprezentacji Polski, trochę o polityce… Wstęp to jednak kibicowskie wspomnienia sprzed lat i opowieść o jednym z wyjazdów. Był najmniej barwny ze wszystkich, ale jednak miał to coś, co daje mu przewagę nad innymi. Co? Zapraszamy do lektury.
Zawsze najważniejszy jest wyjazd. To on jest wyznacznikiem twojego fanatyzmu. Im więcej zaliczonych meczów na obcym terenie tym akceptacja w grupie większa, im więcej przejechanych kilometrów za ukochaną drużyną tym miejsce w hierarchii wyższe.
Zawsze zaczyna się niewinnie. Wspólny wypad z kolegami z osiedla na stadion. Jeden, drugi, trzeci meczyk. Później szalik klubowy na szyi, rezerwacja miejsca w sektorze najbardziej zagorzałych. Powoli łapie się bakcyla. Do fanatyzmu, już tylko mały kroczek. Chłopaki organizują wyjazd na mecz. Na mieście plakaty. Trąbi o tym całe miasto. W szkole nie mówi się o niczym innym. Ty też tam musisz być.
Tak to się zaczyna…
Jest rok 2000, od kilku sezonów zaliczamy wszystkie wyjazdy. Kolejna eskapada to Wronki i mecz z rezerwami Amiki. Najnudniejszy przeciwnik w lidze. Nie było zbytnio chętnych na ten wyjazd. Ale „służba nie drużba” jak trzeba to trzeba. Początkowo planowaliśmy autokar, ale na to zabrakło chętnych. Organizowaliśmy busa – ale właściciel pojazdu w ostatniej chwili się rozmyślił. Cóż, został pociąg…
W dniu „arcyciekawego” pojedynku Chrobrego we Wronkach wypadło wesel kuzyna. Fajny gość – ale na Chrobrego niestety nie chodził. Oczywiście presja rodzinki – „jak to, nie pójdziesz na ślub kuzyna – tylko na jakiś głupi mecz pojedziesz?”. Nie przypominam sobie, aby wybór był ciężki. W sobotę raniutko czekałem już na dworcu. Po chwili, lekkie zdziwienie. Na dworcu zjawiło się nas całe dwie sztuki. Byłem ja i Rafał. W tamtym okresie nie jeździło się w jakiś oszałamiających liczbach, ale w dwie osoby na wyjazd jeszcze nie jechaliśmy. Zawsze musi być ten pierwszy raz a więc ruszamy. Droga do Poznania, stamtąd do Wronek, a z Wronek na piechotę 6 km do Popowa, gdzie rozgrywany był mecz. Nas dwóch, miejscowych może z 10. Fatalna pogoda, beznadziejny mecz. O takich wyjazdach lepiej jak najszybciej zapomnieć…
Dzień później rodzinka zachwycona weselną imprezą. Tańce, wódeczka, zabawa do białego rana – „żałuj” mówili. Ja, w ten ich extra dzień byłem z Rafałem w Popowie na meczu Chrobrego. Najnudniejszy wyjazd w sezonie. Zero emocji, zero atrakcji! Byłem jednak na meczu Chrobrego. Zaliczyłem kolejny wyjazd. Na szlaku kibicowskim zwiedzone kolejne kartoflisko tylko z litości nazwane boiskiem. Ilu z Nas było w Popowie na meczu Chrobrego? Ja byłem! I Czy kiedykolwiek żałowałem wyboru? Nigdy! Taka myśl nie przeszła mi nawet przez głowę!
Jest nieźle. Pierwsze miejsce w tabeli. Frekwencja rośnie. Wiara kibiców „pomarańczowych” w końcowy sukces coraz większa. Oczywiście, natura Polaka taka, że „za dobrze, to być nie może”. Nagle jak grzyby po deszczu „życzliwi” się pojawili. Nie bardzo można dokopać kopaczom – bo punktują w każdym meczu, nie bardzo władzom Chrobrego – bo notowania na mieście rosną. A więc? Kibole pod ręką. Oni przecież nigdy nie zawiodą. W ostatnim czasie dał o sobie znać, dawno nie słyszany, opozycyjny radny miejski Pan Dudkowiak Jarosław z PO. Skarży się radny, że na stadionie niebezpiecznie, że z dzieckiem strach przyjść. Podczas meczu z Odrą Opole kibice zostali poparzeni – opowiada na lewo i prawo zmartwiony Jarosław. Tak Panie Dudkowiak. Kilka poparzeń, kilak otwartych złamań, kilkanaście rozwalonych głów, no i kilku kibiców na intensywnej terapii. Do tego pobici policjanci, rozwalone radiowozy i zastraszeni mieszkańcy Głogowa. Ofiar śmiertelnych tym razem nie zanotowano.
Na szczęście to szaleństwo już dobiega końca. Polska się budzi. Wcześniej Elbląg, teraz Podkarpacie. Jeszcze tylko roczek z małym hakiem. Te wszystkie Tuski, Kalisze, Rostowskie, te miernoty Sikorskie, Kopaczowie, Millerowie, te chamidła Niesiołowskie, Palikoty, dziwadła Biedronie, Grodzkie…
Pomieszanie z Poplątaniem!
Kiedy słyszę brednie w stylu „stadion nie jest miejscem do manifestowania swoich poglądów, walki o wolność i historię” spoglądam na zdjęcia z 8 września 1968 roku, kiedy to Ryszard Siwiec dokonał samospalenia na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia – (obecnie Stadion Narodowy) w geście sprzeciwu wobec zaangażowania Polski w zbrojną interwencję Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Właśnie mija 45 lat od tego wydarzenia…
A miało być tak wspaniale. Tradycyjnie, atmosfera rozgrzana do czerwoności. Analiza, tabele, wykresy. Wypowiedzi trenera, komentarze zawodników. Wszystko było cudownie do czasu… rozpoczęcia meczu. Kadra Narodowa – bo o niej mowa, znów zagrała w swoim stylu. Niby nie było źle, niby było zaangażowanie, akcje nawet jakieś były. W ostatecznym rozrachunku wszystko jednak zostało po staremu. Piłkarzyki Mundial w Brazylii to już tylko w telewizorach…
Najśmieszniejszy był jednak Robert Lewandowski. Chłopina bo bramce podbiegł pod trybuny i w prowokujący sposób przystawiał ręce do uszu, w geście „co tak cichutko” a następnie uciszał trybuny palcem przy ustach. Co za wariactwo! Zawodnik który strzela jedną bramkę na dziesięć spotkań nagle domaga się uwielbienia. Sodówka do głowy uderza coraz mocniej!
Polska – Czarnogóra pokazała co tak naprawdę stało się z polskimi trybunami. Jeszcze kilka lat temu, podczas meczu o taką stawkę – drżał by cały stadion. Atmosfera oraz doping byłby autentycznym dwunastym zawodnikiem. Przeciwnicy, na plecach czuliby oddech fanatycznych kibiców biało-czerwonych! A dzisiaj? „Janusze” prawie w całości opanowali mecze reprezentacji. Wprowadzono kulturalny i poprawny doping, a zabito niezapomnianą atmosferę która towarzyszyła meczom kadry.
Podniecano się grzecznymi i wspaniałymi kibicami reprezentacji Polski podczas Euro 2012. Jako wzór do naśladowania pokazywano zdjęcia uśmiechniętych fanów wymalowanych w biało czerwone barwy od stóp do głów. Co z tego że byliśmy gospodarzami, co z tego że stadion wypełniony do ostatniego miejsca jak… głośniejsza była grupka kibiców z Czech. Miał być „kocioł” na trybunach a wyszła… kupa! Mieliśmy być postrachem a wyszliśmy na błaznów nie umiejących zaśpiewać wspólnie jednej przyśpiewki. Ale za to było kulturalnie. No i w świecie było czym się pochwalić!
Dzisiaj zbieramy tego efekty. Naciągane zakazy stadionowe, areszty w dniu meczu, inwigilacja, poniżenia – odstraszyły tych, którzy na meczach reprezentacji tworzyli wspaniała atmosferę. Zostali nieliczni. „Brać” kibicowska próbuje jeszcze reagować, ale trudno będzie odwrócić „januszowy” proces z dnia na dzień. Jedyną szansą są słabe wyniki reprezentacji, które w dłuższej perspektywie wygonią ze stadionu wszystkich „sezonowych”. Na razie jednak przywyknąć musimy do okrzyków w stylu „nic się nie stało” i atmosfery tworzonej w klimacie dźwięków wuwuzeli!
Sądy odbierają dzieci ubogim rodzicom, skazują internautę, twórcę strony „antykomor”. Bezpodstawne przetrzymywanie w aresztach ludzi niewygodnych dla władzy. Miliony złotych wypływające z bankrutującego ZUS-u, upadające fabryki, rekordowe bezrobocie. Setki tysięcy Polaków wyjeżdżających za chlebem na zachód. Związane z tym dramaty Ludzkie…
Na drugim biegunie szyderczy uśmiech premiera, a wokół niego widok Marcina Herry i Andrzeja Boguckiego otrzymujących premię w wysokości 1,3 miliona złotych na głowę, za to tylko, że Euro 2012 w Polsce się odbyło. Radosław Sikorski kupuje sobie fotele do ministerstwa za 300 tysięcy złotych a Minister Sławomir Nowak z pieniążków podatnika zegarki za 100 tysięcy… Istne eldorado!
A Wy, drodzy Polacy, żryjcie szczaw! Niesiołowski pokaże wam, gdzie go szukać…
Z Narodowym Pozdrowieniem B.