Radosław Kałużny dla weszlo.com

Prezentujemy rozmowę z Radosławem Kałużnym, która ukazała się na portalu weszlo.com. Były reprezentant kraju, a obecnie dyrektor sportowy Chrobrego w swoim stylu, z dawką humoru, sumuje pewien etap w swoim życiu, który dobiega końca. Kto wie, czy tego zakończenia nie oznajmiła córa, którą żona urodziła dla niego przed kilkoma dniami. Przy okazji, także za pośrednictwem strony gratulujemy zamieszkałym w Głogowie rodzicom!

Kiedy Radosław Kałużny był jeszcze zawodnikiem Energie, nasz kolega zapytał go o numer telefonu. Radek szybko podał kilka cyfr, na co dziennikarz pyta: – To komórka czy domowy? A piłkarz: – Nie, to budka telefoniczna w Cottbus. Dzwoń, może akurat będę przechodził obok… Dzisiaj, kiedy skończył z piłką, nadal wywiadów nie lubi, ale czasami daje się skusić. – Na tak średniego kopacza jakim byłem, osiągnąłem chyba aż za wiele – mówi. Zapraszamy do wywiadu z ostatnim polskim defensywnym pomocnikiem, który… umiał strzelać gole. W reprezentacji Polski trafił aż jedenaście razy.

Gratulacje dla „Taty” Kałużnego!
– Dziękuję. Właśnie jak pan przedtem dzwonił, odwoziłem żonę do szpitala. Wody odeszły, więc trzeba było czym prędzej jechać. Teraz już można się cieszyć, następna Kałużna przyszła na świat. Człowiek w podeszłym wieku, ale coś jeszcze potrafi zrobić. Przynajmniej bramkę strzeli (śmiech).

Kto wie, czy nie ostatnią. Zawiesił pan treningi z Chrobrym Głogów. To już definitywnie koniec?
– Koniec. Podjąłem decyzję, bo naprawdę mocno odczuwam już trudy przygody z piłką. Na same kolana miałem jedenaście operacji, do tego przesunięte biodro, zabieg na pachwiny. Teraz to wszystko zaczyna wychodzić. Doszedłem do wniosku, że trzeba wreszcie powiedzieć „stop”. Żadna sztuka zostać kaleką i jeździć później na wózku.

Jednak ojciec naszego najlepszego tenisisty, Janusz Kubot, namówił pana na krótki, jednosetowy „pojedynek”.
– Wiedział, że mam już swoje lata i długo nie pociągnę. Ale jestem mu bardzo wdzięczny, bo naprawdę doprowadził mnie z powrotem do stanu używalności. Przynajmniej nie śmieją się już, że jestem „misiek”.

Wcześniej biegało się najwyżej po piwo do sklepu?
– Dokładnie. Po rozstaniu z Jagiellonią kompletnie się zaniedbałem. Przez dłuższy czas nie robiłem nic. Przytyłem dwadzieścia kilo. Po powrocie do Chrobrego tak się zawziąłem, że w dwa miesiące zrzuciłem osiemnaście i teraz przynajmniej jako tako wyglądam.

Trzecioligowcom rosło ciśnienie, grając przeciwko Kałużnemu?
– Kilka razy robili polowanie, żeby mnie „uciąć”. Na szczęście miałem od nich trochę więcej doświadczenia. Szybko zorientowałem się, że w niskich ligach gra się bardzo ciężko. Dopóki zespoły mają siłę biegać i kopać, będą to robić. Poza tym chłopaki są nieźle wytrenowani. Jakby ściągnęli koszulki w ekstraklasowej szatni, nie mieliby się czego wstydzić.

Niedawno w przerwie meczu rezerw zszedł pan z trybuny, ubrał korki i zagrał drugą połowę. Odzywają się boiskowe ambicje?
– Zupełnie nie o to chodziło. Po prostu pierwszy zespół wyjechał na swój mecz i brakowało zawodników. Zostało może dwunastu czy trzynastu. Trener poprosił, żebym pomógł, więc nie robiłem problemu. Przebrałem się na szybko i wszedłem do gry. Tylko niewiele to dało, bo dostaliśmy od Prochowiczanki… Albo od Miedzianki.

Wie pan, co wyskakuje w Youtube, gdy w wyszukiwarce wpisze się „Kałużny”?
– Nie mam pojęcia.

„Ktoś musi dostać kopa w dupę, albo w ryja…”. Wywiad po meczu z Lechem. Myślałem, że łatwo odgadnąć.
– No, tak… To była odpowiedź szatni na wszystko, co działo się wtedy w Jadze. Przez całą rundę wiosenną nie mogliśmy się z jednym punktem spotkać, choć jesienią zdobyliśmy 23. Z całym szacunkiem, ale lała nas każda wioska, która przyjeżdżała. Taką miałem frustrację, że trzeba było powiedzieć w końcu dwa słowa. Nie żałuję. Wiele przeżyłem w piłce, ale równie trudnego okresu ja wtedy, nie miałem nigdy.

Pożegnanie z Ekstraklasą miało gorzki smak?
– Nie ciągnęliśmy wózka w jedną stronę. Trzynaście tygodni nic nie mogliśmy ugrać. Co tydzień po pięć klaczy, po dwie, po trzy… Obojętnie kto przyjechał. Strasznie mnie to dobijało i w głowie się nie mieściło. Taką mam naturę, po prostu nie umiem przegrywać.

Ma pan wobec siebie dużo samokrytyki. „Jestem kiepskim piłkarzem, który ma dużo szczęścia w tym, co robi”, to cytat.
– No pewnie. Na tak średniego kopacza jakim byłem, osiągnąłem chyba aż za wiele (śmiech). Bywało, że gdzie piłka nie spadła mi pod nogi, od razu trafiałem nią do bramki. Miałem trzy, cztery takie lata. Ale to nie zmienia faktu, że nigdy nie uważałem się za utalentowanego piłkarza. Żaden Ronaldo, Ronaldinho czy Roberto Carlos. Raczej zwykły kopacz, któremu udało się trochę pograć za granicą.

41 spotkań w reprezentacji kraju, 11 goli. To nie jest bilans całkiem miernego kopacza.
– Miałem trochę szczęścia, czasem sam potrafiłem mu dopomóc. Trafiałem na trenerów, którym odpowiadała moja rola na boisku, nie mieli wątpliwości czy na mnie stawiać. No i przede wszystkim udawało się zdobywać dość regularnie bramki.

Świerczewski asekurował, więc Kałużny mógł szaleć z przodu.
– Tak, już kiedyś powiedziałem takie zdanie, że pomoc Piotrka była w tym czasie dla mnie nieoceniona. Fajne to były czasy. Cieszę się, że mogłem dołożyć coś od siebie do awansu na mundial. Z drugiej szkoda, że kontuzja tak szybko mnie z tej imprezy wyłączyła.

W piłce klubowej też było barwnie. Eduard Geyer, jak kojarzy się to nazwisko?
– Trener Energie Cottbus, po prostu kat. Gdy przebadali mnie lekarze z Leverkusen, orzekli, że jestem kolejnym zawodnikiem, który po jego zajęciach jest wycieńczony jak 80-latek. Na szczęście w Cottbus miałem świetny start. W pięciu meczach strzeliłem trzy gole i dzięki temu „kołcz” w trudnych momentach chociaż trochę odpuszczał.

Na czym polegała cała trudność?
– Praktycznie nie odpoczywaliśmy. Na rozbieganie po meczu serwował nam 8,5 kilometra biegu przy tętnie 180. Mieliśmy na to 42 minuty. Poza tym ciągle siłowania, robienie wytrzymałości. Nawet Andrzej Juskowiak przyznał, że niemożliwością było to wytrzymać.

Jeśli o nim mowa, dostał dużą kawę za transfer do Leverkusen?
– No tak, Andrzej się śmiał, że załatwił mi miejsce w Bayerze, bo skasował Jensa Novotnego. Nowotny zerwał więzadła i ja przyszedłem go zastąpić. Z tym moim transferem w ogóle była dziwna historia. W pierwszym meczu przeciwko Leverkusen siedziałem na ławce, wszedłem dopiero w drugiej połowie. Przed północą wróciłem do Cottbus i chwilę później telefon, że następnego dnia mam lecieć do Leverkusem podpisać kontrakt. Myślałem, że to mój menedżer. Powiedziałem: „jaja róbcie sobie kiedy indziej” i się wyłączyłem.

A tak naprawdę dzwonił…?
– Reiner Calmund, menedżer Bayeru. Co więcej, po 30 sekundach zadzwonił jeszcze raz, ale znowu nie uwierzyłem. Dopiero menedżer przegadał mojej żonie, żebym się nie wygłupiał, bo o szóstej rano mam samolot. No to się spakowałem i poleciałem. Dopiero jak zobaczyłem bilet, przekonałem się, że idę do Leverkusen.

A tam w obronie Ramelow, Lucio, Juan, Novotny…
– Lista była długa, ale za Klausa Toppmoellera grałem cały czas. Dopiero, gdy go zwolnili, zaczęły się problemy. Mimo to, nie zmieniłbym tamtego scenariusza na żaden inny. Dopiero w Leverkusen otworzyły mi oczy na prawdziwy profesjonalizm. Zyskałem świetnych kolegów, nawet przyjaciół. Wiele kontaktów, które pomagały mi jeszcze długi czas.

Na przykład?
– Cały czas jesteśmy w bliskim kontakcie z Oliverem Neuvillem. Dzwonimy do siebie raz, dwa razy w miesiącu. I jak to w Polsce, tak spodobało mu się pewne słowo, że nie wita się ze mną inaczej, jak „halo kurwa!”. Świetny człowiek. Pamiętam, jak przed mistrzostwami w 2006 przezbywał się ze mną, że strzeli Polakom gola. Ja na to, że nigdy w życiu, a on, rzeczywiście – jak mówił, tak zrobił.

W Bundeslidze stał się pan „więźniem” Leverkusen. Grał rzadko, a klubu zmienić nie mógł. Czy może jednak nie chciał?
– Chciałem, chciałem. Dwa razy prosiłem. Byłem na rozmowach u prezesów. Najśmieszniejsze, że trener Augenthaler uparł się i nie było szans na odejście. Powiedział mi: „jesteś dobrym piłkarzem, podoba mi się jak pracujesz na treningach, ale ja mam w kadrze obrońców reprezentacji Brazylii. Masz pecha”. Bardzo szanowałem go za te słowa prawdy.

Na koniec w Niemczech poszła jeszcze fama, że Kałużny jest kontuzjogenny.
– Kolan nie dało się oszukać. Po jedenastu operacjach ciężko było znaleźć takiego, który by mi zaufał. Wyjechałem na Cypr. Może gdybym jeszcze poczekał… Byłem przecież na testach w Eintrachcie Frankfurt.

Na Cyprze nie wiedzieli, co to niemiecki porządek.
– AEL Limassol miał problemy finansowe. Pojechałem, dostałem pierwszą pensję i nagle okazało się, że to była zarazem ostatnia. Później przez jedenaście miesięcy ani grosza.

Skończyło się w sądzie?
– Rozwiązałem kontrakt. Dalej nie wypłacili pieniędzy, więc podałem ich do FIFA. Ostatecznie nie chciałem im robić problemów. W klubie był nowy zarząd, z którym się dogadałem i załatwiliśmy sprawę polubownie.

Przed powrotem do Polski był jeszcze egzotyczny epizod. Tianjin Teda w Chinach.
– Zostałem zaproszony na testy, ale na miejscu sam z nich zrezygnowałem. Zupełnie nie odpowiadał mi ten wschodni reżim. Nikt nie zmusi mnie, żebym klękał czy kłaniał się trenerowi przed każdym treningiem. Lubię porządek, ale to wszystko trochę mnie denerwowało. Buty trzeba było ustawiać i tak dalej. Siedem dni tam byłem i schudłem siedem kilo.

Skuteczna chińska dieta.
– Chińszczyznę lubię, ale zdecydowanie wolę w Polsce. Tam można pojechać najwyżej na wycieczkę.

Dziś, oprócz dyrektorowania Chrobremu Głogów, ciągnie pana podobno do menedżerki?
– Zaocznie robię szkołę w Niemczech, chociaż ostatnio trochę przystopowałem. Wprawdzie przekładam książki, uczę się, ale w Chrobrym jest tyle spraw do załatwienia, że nieraz siedzę w klubie od 8 rano do 20.

A trenerka nie kusi? Charakter miałby pan pewnie jak Janusz Wójcik.
– Właśnie ten charakter… Myślę, że byłbym kiepskim trenerem. Tyle już w życiu przeżyłem, że ciężko byłoby mnie oszukać. Przyznam się, że złożyłem papiery w PZPN, ale cały czas się zastanawiam. Jechać czy nie jechać? Czy w ogóle zaczynać? Raz jestem na „tak”, raz na „nie”, ale chyba dyrektorowanie w Chrobrym jara mnie trochę bardziej.

Nie widać pana za często na trybunach. Gdzie sentyment do byłych klubów? Do Wisły, do Zagłębia?
– Wisła Kraków siedzi bardzo mocno w moim sercu. Dała mi największe sukcesy, grę w reprezentacji. Szanuję prezesa Cupiała za jego zaangażowanie w klub. Zagłębiu zawdzięczam, że wychowało mnie jako piłkarza, ale nie wszystko mi się tam podoba. Powinno się bardziej szanować i doceniać byłych zawodników.

W czym problem?
– Nie, nie… Otwarcie mówić o tym nie chcę, bo to niepotrzebne ani mnie, ani klubowi. Po prostu jeżdżę czasem na mecze, obserwuję i swoje wiem. Więcej nie powiem.

Dalej nie lubi pan rozmawiać z dziennikarzami?
– Wychodzę z założenia, że mogą mnie krytykować za to jak gram, jak się zachowuję, jak się wypowiadam. Ale jeśli włażą mi w prywatne życie i w moją rodzinę, to już coś zaczyna być nie tak. Kilka lat temu miałem o to konflikt z prasą i od tego czasu nie lubię udzielać wywiadów. Robię to, kiedy muszę, bo wiem, że to część mojej pracy.

Na koniec mała zapowiedź. Słyszeliśmy, że szykuje się benefis Radosława Kałużnego.
– Są plany, żeby zorganizować coś podobnego do pożegnania Tomka Kłosa. Muszę jeszcze przeprowadzić kilka rozmów, ale jesteśmy na dobrej drodze. Postaram się zaprosić trochę kolegów z dawnych lat. Polsat Sport jest już wstępnie zainteresowany, żeby transmitować imprezę.

Gdzie i kiedy się odbędzie?
– Chciałbym w lipcu, na pewno w Głogowie. Na dzień dzisiejszy brakuje tylko jupiterów na stadionie. Są w planie gdy Chrobry awansuje do drugiej ligi. Jestem pewien, że się uda i wtedy od razu zrobimy benefis.

ROZMAWIAŁ PAWEŁ MUZYKA
źródło: weszlo.com

escort mersin